Stąd

 na

 Świebodzki

 

 

czyli

 

ostatni zajazd na Litwie

historia szlachecka

prozą spisana

ku pokrzepieniu serc

 

 

 

 

 

 

 

 

"Wszystko jest trudne nim stanie się proste"

Fuller

 

   "Gra się tak, jak przeciwnik pozwala"

                                                             trener Górski

 

"(...) Młodości, ty nad poziomy wylatuj a okiem słońca

 ludzkości ogromy przeniknij z końca do końca (...)"

          Wieszcz


 

OD AUTORÓW:

 

            Oddajemy oto w Wasze ręce skromną książeczkę, będącą próbą ocalenia od zapomnienia miejsc, twarzy i wydarzeń oraz tego wszystkiego, na co patrzyły milczące mury gmaszyska XII Liceum im. Bolesława Chrobrego, w latach 1981-85.

            Oko kronikarza jest często bystrzejsze niż oko "szarego" deptacza korytarzy szkolnych, zatem dostrzega ono czasem rzeczy niezauważalne dla ogółu, bądź odchodzące szybko w mrok zapomnienia. Dziś szkoła z pewnością jest już inna i nikt nie powie, że lepsza. Niewątpliwie czas idealizuje pewne sprawy, ale kiepem jest ten, kto oglądając się wstecz widzi tylko szarość i czerń lub złowrogie chmury. Są tacy, lecz nie dla nich przeznaczona jest ta "księga".

Autorzy.

 

PS. Wszystkie opisane postacie i sytuacje są prawdziwe. Urażonym proponujemy pojedynek.

M.C. T.K.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

COPYRIGHT (1987) BY MACIEJ C. TOMASZ K.

1987 - FIRST EDITION

1995 - SECOND EDITION (rewritten and corrected)

Printed on: HP Deskjet 850C

Volume: approx. 20 copies

All rights reserved

HOH - CTOII PUBLISHERS 1995


 

 

 

            Na początku był Chaos.

 

            Szybkie i ciekawskie spojrzenia wokół.

            Zgrzyt klucza w zamku. "Proszę, wchodźcie!". Weszli. Rozejrzeli się dokoła. Najbardzej cwani ruszyli w kierunku ostatnich ławek, by z bezpiecznej odległości spojrzeć w oczy Nowej Rzeczywistości. Świeżo upieczeni licealiści .

 

             Takie były początki w pierwszych dniach września 1981 roku.

 

            I od razu kontrasty. Spójrz, choćby ci dwaj. Mają to samo nazwisko, ale nie są braćmi. Jeden drobny, szczupły, o twarzy młodego tapira, drugi szeroki, umięśniony (by nie powiedzeć - zwalisty) z cieniem gęstego zarostu. Patrzą na siebie, jak woły na malowane wrota. Albo tamte dwie. Bliźniaczki...Ale czy to nie żart? Jedna pełna, dorodna, okrągła, tryskająca perlistym śmiechem (później przekonamy się, że był to śmiech perwersyjny), druga to drobna chudzina o nerwowych ruchach i długim języku (później przekonamy się, jak długim). A ten przystojniak z elektronicznym zegarkiem, uzbrojonym w kalkulator - milczy jak zaklęty (to będzie prawdziwy gwiazdor). Albo ci dwaj wysocy i tamci dwaj niscy. A cóż to za niewiasta, urodziwa kiej jałowica? (Potem będzie się chwaliła maturzystom, że jest w trzeciej klasie, powie też, że stolicą Kanady jest Ostrawa). A ten szczupły z pierwszej ławki - już się zgłasza. Chce pójść po kredę. Od razu widać po nim szlachecko-obszarnicze pochodzenie ( z tych z Litwy). Jest też miły blondasek, który chwali się, że ma w "dziewiątce" bliźniaka, drugiego miłego blondaska. A tamten, co tak mruga? (zgodność cechy z nazwiskiem). Rozglądamy się dalej. Zaufanie wzbudza czarnowłosy z orlim nosem i małpimi naleciałościami w ruchach. (Okaże się wielkim polonistą, znakomitym gitarzystą, świetnym żeglarzem, poetą z feelingiem i ogólnie sodówą do kwadratu).

Po nitce do kłębka - jest nas około trzydziestu. Ruszamy razem w, nieodgadnioną jeszcze wtedy, przyszłość.

 

            Początki, jak to zwykle bywa, drętwe. Późną jesienią wywożą nas na wykopki buraczane, oczywiście w godzinach lekcji, co spotyka się z wyraźną aprobatą ogółu. Ogół cieszy się, że jedziemy w teren. W terenie ogół zbiera buraki, ale tylko do czasu przełamania pierwszych lodów. Wkrótce celny buraczek ląduje na czyjeś szczęce. Odwet. I już po chwili bombardujemy się nawzajem, wydając atawistyczne ryki. To bojowy chrzest nieokrzesanych.

 

            Postaramy się, w miarę możliwości, nie zaglądać w życie prywatne, pozaszkolne naszych druhów, choć pewnych wtrętów nie uniknie się siłą rzeczy.

 A zaiste, ciekawa i wielobarwna to menażeria. Powiedzmy tylko, że znajdziemy wśród nich kujonów, olewaczy, zapalonych turystów, wyczynowych sportowców, ćpunów, alkoholików, fotografów, żeglarzy, gitarzystów, maminsynków, historyków, obieżyświatów, poetów, wędkarzy, dziwaków, humorystów, motocyklistów i zupełnie szare myszki.

 

            Mówi się czasem, iż natrafiliśmy na bardzo sprzyjające układy, albowiem (pomijając czwartą klasę), dyscyplina w szkole była momentami więcej niż luźna. Dopiero u schyłku naszej kadencji nowe kierownictwo wzięło się do roboty z uporem godnym lepszej sprawy. XII LO słynęło swego czasu z wysokiego poziomu, my zastaliśmy już zgliszcza, rozpasanie i sami walnie przyczynialiśmy się do zaniżania (coraz niższej) średniej. Rzecz ciekawa: nieoświeceni i zapóźnieni należeli do mniej niż wąskiego marginesu. Po opuszczeniu przez nas murów "Chrobrego" w sporym stopniu zmieniła się kadra nauczycielska. Pojawili się młodociani belfrzy, którym nie dane było, w pionierskich warunkach wyzwolonego z faszystowskich rąk Wrocławia, budować na terenie szkoły strzelnicy z krzywym murem ("Uczniu Wolski, równaj w prawo do muru! Na prawo patrz! Podaj, co widzisz?"). Młodzi pedagodzy, nie posiadając owego pionierskiego sznytu, nawet równać się nie mogli do starych wiarusów: Lenarta, Kuska, Sikorskiego, Czosnowskiej, Świątka, że wymienimy tylko kilku z nich.

 

             Nie ma to jednak, jak drzewiej bywało....

 

***


            Lekcja PO. Dla rozprzężonej i rozlazłej cywilbandy prawdziwy zimny prysznic. Precz ze zgniłym indywidualizmem, wszyscy baczność, na prawo patrz, raport! Zniewieściała klasa w okamgnieniu zostaje podzielona na grupy męskie i żeńskie, ustawiona w szeregu i zlustrowana bacznym okiem niskiego, siwego, z jeżem na głowie. Przenikliwe spojrzenie dojrzy w twej niezmilitaryzowanej duszy każdą niesubordynację. Tak musieli wyglądać nasi przodkowie spod Psiego Pola, Grunwaldu, Racławic i Lenino. Ostre rysy, ostra fryzura, marsowa mina - wszystko jasne bez zbędnych pytań. Już wkrótce poznasz tajniki białej, szarej i cholera wie jakiej jeszcze propagandy, będziesz umiał odróżnić krakanie sowy od akcji Delmer 1943 i odstępować w lewo na trzy metry, tak, jak ta oferma w zielonym.

 

Niestety, cywilbanda z zadziwiającym uporem nie wykazywała specjalnej ochoty do równania wzdłuż muru, który budował obecny wicedyrektor Nych, ani do zbiórki po prawej stronie, na wysokości rusznikarni przy ul. Sokolniczej. Większe zainteresowanie budziła natomiast nauka sztucznego oddychania metodą Holger-Nielsena. Zwłaszcza, gdy przedmiotem nauki było nadzwyczaj bujne ciało piętnastoletniej blondynki. Pot zalewa oczy, brakuje powietrza w płucach, ręce omdlewają..."Głowa na bok! Nie po pępku!" komenderuje niski z jeżem.

Pamiętaj, uczniu Wolski: "Jak miło i zaszczytnie" - hetman Żółkiewski.

 

Ostatnie ławki zajmowali oporni (pod każdym względem). Było ich trzech: wyrostek z długimi, niechlujnymi włochami, o nogach jak kawalerzysta z Grudziądzkiego Pułku, niewinny aniołek o buźce panienki, okolonej złotymi kędziorami i ów nerwowo mrugający. Ich aspołeczna i obojętna wobec nauki, pracy i pieśni postawa (niegodna wojów Chrobrego) wołała o pomstę do nieba. Zresztą nie zagrzali oni długo mejsca w tej klasie, poświęcając większość swojego wolnego czasu wąchaniu butaprenu i wyziewów szkolnego wychodka. Od czasu do czasu, dla urozmaicenia nudnych lekcji, podcinali sobie żyły temperówką lub darli swe koszule (co w czasach ostrego kryzysu gospodarczego było poświęceniem godnym Rejtana). Trzech opornych pełniło rolę swojskiego, ludowego folkloru.

 

Los ucznia Wolskiego w sali nr 51 był zawsze niepewny. Gdy tęsknie spoglądał w okno za odbywającymi na boisku szkolnym zajęcia WF roznegliżowanymi panienkami z innych klas, natychmiast podrywała go na równe nogi surowa komenda "przedstaw!" lub "podaj zagadnienia!". Zdezorientowany wstawał, patrząc zdenerwowanym wzrokiem po siedzących najbliżej.

Ale oko niskiego z jeżem natychmiast, przez amerykańskie pióro, dostrzegało jego nieprzygotowanie i z komentarzem "ten uczeń nic nie umie", siadał z bańką w dzienniku. Amerykańskie wieczne pióro - srebrzysta tulejka, przez którą można było patrzeć w przestrzeń. Nikomu ze zwykłych śmiertelników nie było nigdy dane posiąść tajemnicy dobra i zła, widzianego przez magiczny kalejdoskop. Tę wyłączność zachował dla siebie tylko ON.

            Gdy PO-wiec uznał, że jego wóz jest wystarczająco brudny, przychodził czas na szkolenie z zakresu dezaktywacji. W jej ramach dezaktywowano zaktywizowanego "malucha" aktywnego nauczyciela. Czyli myło się go od dachu po koła. Aby się nie pobrudzić, obsługa przywdziewała wojskowe skafandry ochronne i maski p-gaz.

Strumień wody z dezaktywacyjnych sikawek oczyszczał w okamgnieniu samochód a potem kierował się na grupę dziewcząt, wracających z boiska. Rozpierzchały się z dziewczęcym piskiem i falowaniem młodych piersi.

 

            I tak oto, w szlachetnym obowiązku przygotowania się do obrony Ojczyzny, maszerowaliśmy zwartym plutonem, czołgaliśmy się przez zasyfiony okop, strzelaliśmy z wiatrówek z powyginanymi lufami i poznawaliśmy tajniki dezaktywacji pojazdów mechanicznych.

 

***

 

            Gdy otworzyły się przed nami wierzeje sali, szumnie zwanej "laboratorium językowym", oczom naszym ukazał się osobliwy widok. Pomieszczenie podzielone było pionowymi dechami na szereg komórek, zaś z przodu klasy piętrzyła się niebotyczna katedra, wyglądająca jak niezdobyta forteca. Na ścianie wisiała tablica, na której, mimo najszczerszych chęci, nigdy żadnemu uczniowi nie udało się napisać ani jednego słowa.

Za katedrą siedział człowiek dziwny. Już jego wygląd wyróżniał go spośród licznej rzeszy XII-tkowych belfrów. Przedpotopowe okulary, koszula zapięta, bez względu na pogodę, pod samą szyję, a nade wszystko garnitur, pamiętający chyba szalone lata rock and rolla (oraz wina za 7 zł) od razu budziły zainteresowanie uczniowskich neofitów. Respekt wzbudzały szerokie bary i krok na wysokości kolan, wyrobione w czasie licznych wypraw rowerowych. Wzrok nasz koncentrował się na zamkniętej wielką kłódką teczce - czyżby człek ów chował w niej klejnoty z pałacu Buckingham? Człowiek dziwny po dłuższej chwili przemówił. Część z nas już wcześniej uczyła się różnych języków, nikt jednak niczego nie zrozumiał. Po sali rozległy się gorączkowe szepty: "po jakiemu on mówi?", ktoś zaproponował nawet sprowadzenie esperantystów. Książki, leżące na ławkach, niedwuznacznie wskazywały na angielski. Oniemiali, słuchaliśmy dalej. Po trzech kwadransach nawiedziło nas olśnienie. Ależ tak! Nie było wątpliwości. Człowiek dziwny przemawiał karkołomną, barokową składnią sprzed kilkuset lat.

W ten sposób klasa nasza zapoznała się z kolejnym dręczycielem szkolnym a i rychło obustronna sympatia przerodziła się w stosunki przerywane, z częstotliwością trzech razy na tydzień. Jak wiadomo, tak intensywne doznania szybko kończą się wyczerpaniem sił witalnych, ale przy obustronnym zapale i frapujących technikach współżycie z czasem zaczęło przynosić satysfakcję obu partnerom. Warto przytoczyć kilka kwiatków z tej kuriozalnej łąki:

 - Witaj najukochańsza klaso moja!

 - Jesteście wy zbiorowiskiem osób pochodzenia skąd niewiadomego, eh.

 - I ty mówisz o złośliwości!? Ty? Ty durniu jeden! Ty.

 - Słuchaj no, Kłosowski! Bo jak ci przyrżnę w miejsce odpowiednie albo zupełnie całkiem nieodpowiednie. Przecież ty jesteś złośliwiec jakiś taki zupełny, złośliwiec, gówniarz zwykły!

 - Nie dziwcie się, albowiem regułę dopełniacza mówię, tego saksońskim zwanego.

 - "Camera" jest to rzecz nie do końca dopowiedziana.

 - Może sobie wyjaśnimy, że w pojęciu Angielczyków "bus" to pojazd taki, co po ulicach miasta się przemieszcza.

 - W pubach publiczność z mężczyzn składa się. Puszek tam po piwie, bardzo pięknych, malowniczych i ukolorowanych dużo jest. Młodzi ludzie zbieranie tych puszek kultywują.

 - Co się dzieje z krawatami tymi waszymi, nie rozumiem ja.

 - "Rocket" to wiesz, taki szum, huk i górę leci, a "racket" to w bok i łup piłkę, i łup. Ale ona nie ma szans i na ziemię wróci.

 

***

 

            Podczas, gdy wszyscy już usadowili się, jako tako, do drzemki w ławkach, zza sterty starodruków na biurku ukazała się charakterystyczna głowa w grubych, rogowych okularach. Oczy archiwisty popatrzyły z niesmakiem na bandę parweniuszy, a ręce jego zmieniły okulary na drugie, z inną ilością dioptrii.

Albowiem wzrok tego człowieka przeznaczony był jedynie do przeszukiwania starych dokumentów w dążeniu do prawdy historycznej a nie do prozaicznej czynności wkładania wiedzy w oporne mózgi filisterskiej hałastry. Po przestrojeniu widzenia na bardziej przyziemne, wzrok archiwisty jeszcze raz przesunął się po twarzach historycznych barbarzyńców, rozjaśniając się jedynie podczas patrzenia w kierunku dwóch ludzi. Obaj reprezentowali bliski mu typ okularników (już obecnie) i szperaczy (w przyszłości).

 - Noo, taak. To znowu wy - powiedział z charakterystycznym dla ludzi z Polesia zaciąganiem - cóż wy możecie wiedzieć o historii? Wiecie tylko tyle, ile tępymi zakreślacie oczyma. Nie macie możliwości szperania, ani dostępu do tych dokumentów, co ja. A tymczasem do odpowiedzi przyjdzie...

Wszyscy wstrzymali oddech. Szperacz wiedział, jak znęcać się nad filistrami. Długo, długo wodził wzrokiem po dzienniku, by w końcu wyczytać odpowiednie nazwisko. Jednocześnie ze wszystkich gardeł (z wyjątkiem wyczytanego, rzecz jasna), wyrwał się ogromny oddech ulgi. Sprężone powietrze, łącząc się w jeden wielki huragan, spłynęło na nauczycielskie biurko, rozrzucając starodruki na wszystkie strony. Niewzruszony szperacz siedział wśród porwanych tajfunem kartek i pergaminów miotających mu się naokoło głowy, niczym kapitan za sterem okrętu dziejów. Rzucał delikwentowi zagadnienie do omówienia, po czym oddawał się ze szczególnym upodobaniem obserwacji życia biologicznego za oknem. Mchami brodaty klon, włożywszy pięć wieków na swój kark garbaty, wspierał się bowiem o tę stronę szkoły, gdzie wychodziło okno. Wzrok archiwisty prześlizgiwał się z lubością po jego mocnym pniu, korze chropawej i brązowej, zielonych liściach pięciopalczastych. Oczyma duszy ogarniał siłę klonowych korzeni, czerpiących soki z życiodajnej matki - ziemi. Unosił głowę, by zobaczyć niebotyczne gałęzie, strzelające śmiało ramionami swemi ku błękitowi nieboskłonu, gdzie nieco wyżej, Dawida wóz, gotów do jazdy długi dyszel kieruje do polarnej gwiazdy; dalej niebieskiej Wagi dwie szale błyskają. Na nich Pan Bóg w dniu stworzenia (starzy powiadają), ważył z kolei wszystkie planety i Ziemię, nim w przepaściach powietrza osadził ich brzemię. (...)

Nagły zgrzyt w odpowiedzi uczennicy sprowadza szperacza z powrotem do klasy. Odwraca niechętnie głowę od okna i zwraca ją w stronę nędznej śmiertelnicy. Długą chwilę ogląda jej buty, by na koniec ozwać się  w te słowa:

 - Po co przyszłaś do ogólniaka, co? Rodzice kazali? Nie lepiej było iść do pracy, wyjść za mąż i mieć kupę dzieci ? Wszak wy się już gorsze rodzicie i nic na to nie można poradzić - dodał, okazując się w dodatku antyfeministą.

Zdegustowany do cna niewiedzą czerni, szperacz uśmiecha się miło w stronę wyższego z dwóch ulubieńców.

 - Noo, chodź, Krzysztof. Ale ja właściwie ciebie pytać nie muszę - stwierdził dla formalności.

W trakcie odpowiedzi Krzysztofa, Którego Pytać Nie Trzeba, chmury zniknęły całkowicie z oblicza archiwisty. Ich miejsce zajął błogi uśmiech i pedagog z powrotem mógł zmienić okulary na te, przeznaczone do patrzenia na elitę. Szperacz promieniał i promieniał, a na koniec, stawiając piątkę, przechodził do omówienia kolejnej lekcji. Cóż to była jednak za lekcja, bez przywołania starych, dobrych czasów?

 - Pamiętam, jak byłem młody, przychodził do naszego domu pułkownik Bohun-Zawieyski. Przystojny mężczyzna, wysoki, mundur leżał na nim jak ulał. Świetny taktyk, w swoich wysokich oficerkach wyglądał na urodzonego kawalerzystę , bo i dowodził też 27 Brygadą Kawalerii Wołyńskiej. Tak i chodzili my razem w poleskie bagna i ostępy na niedźwiedzia samowtór, zbrojni jedynie w oszczep. Piękne to były czasy - rozmarzył się, wspominając zapewne moment swej inicjacji seksualnej i bujne przeżycia poleskiej młodości, uwiecznione później w wielu własnych dziełach literackich.

 

***

 

            Wejdźmy teraz po schodach na najwyższe piętro szkoły. To tutaj z okna widać było jak na dłoni milicyjne garaże; tu również stały często kolumny niebieskich samochodów, wypełnionych dżentelmenami o równie niebieskich mózgach. Od czasu do czasu tankował benzynę wóz pancerny albo polewaczka, jednak nie ta od polewania ulic. Mijamy półpiętro i oto stoimy na podeście, gdzie po jednej stronie na ścianie wiszą patriotyczne hasła i co godzinę następuje odprawa wart, a po drugiej urzęduje piękna pani ze złotą dwójką w górnej szczęce. Wejdźmy do jej świątyni. Zajmijmy miejsce za pulpitem. Przed każdym leży na ławce rozbebeszony atlas świata, pełniący w szkole dość wszechstronną rolę. Socjolog lub psycholog będzie miał z niego nielichą pomoc, jeżeli kiedyś w przyszłości zechce badać poglądy i zainteresowania młodzieży wczesnych lat 80-tych. Z atlasu geograficznego dowie się bowiem, że Republika to syf muzyka i że dyrektor to dupa. Przeczyta o Karolinie z drugiej klasy, która ma boskie biodra, i o Agacie, która ma boski cyc. Dowie się również, kto, z kim, gdzie i dlaczego.

Teraz jednak sza, bo lekcja trwa. Dwie pierwsze ławki przykładnie słuchają, pozostali zaś robią zgoła inne rzeczy (ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś). Jedni zawzięcie ozdabiają ornamentami swoje ławki, drudzy "żują gumę, by później jeść jabłko". Przy biurku nauczycielki stoi właśnie przerośnięty posiadacz całej stadniny blaszanych mustangów, ubrany w czarną skórę i ceglaste spodnie. Jego wiedza ogranicza się w zasadzie do wymiany świec w silniku, mimo to przez cały czas robi dobrą minę do złej gry, zaglądając przy okazji za dekolt nowego sweterka pani profesor.

 

Któż bowiem oparłby się jej wdziękom? Gdy posuwała szkolnym korytarzem cichły rozmowy, a wszystkie pary oczu lustrowały ją od długich odnóży, poprzez turkusową minispódniczkę aż po karminowy sweterek, opięty na ponętnych piersiach. Na głowie ten sam modny kok, spod którego wymykało się zalotnie kilka kruczoczarnych kosmyków, tworząc z pani geografki wdzięczną wiedźmę.

Wszystkie lekcje nauki o matce-ziemi były rozrywkowe i wielce urozmaicone latającymi tu i ówdzie ogryzkami, zeszytami i częściami mebli. Złoty Ząbek zaś, jak przystało na gorliwego przywódcę ZHP, wzorowego członka i kobietę nieodgadnioną, wyjechała na zgniły Zachód, aby więcej nie powrócić.

A wszelki słuch o niej zaginął.

 

***

 

            Minęły słoneczne wakacje. Z początkiem września wracaliśmy do szkoły, pełni łez, których powodem był nie tylko koniec lata ale i gaz łzawiący, hulający wraz z podmuchami jesiennego wiatru. Rumiane, tęgie chłopiska w asyście groźnych wilczurów, zatrzymywały nas na ulicach, w cieniu przewróconych i spalonych "nysek", nie dowierzając, że zmierzamy nie na barykady, a do szkolnych ław.

Absolutnym novum stały się lekcje biologii - posępny kabaret, pełen uschniętych roślin, rybich szkieletów i groźnych opowieści o naukowcu Chanasie i jego nowych teoriach. Tu rozbrzmiewały napomnienia, iż są szkoły, w których nie ma biologii, tu również brylował Dave ("jja...jjesttem... nnieprzygotowany").

Najciekawszym jednakże punktem w czasie owych biologicznych misteriów była pierwsza ławka pod katedrą - rezydencja Speedy'ego, Toma N. i niżej podpisanego. Tamże, uczniowie nieskromni namalowali części ciała, powszechnie uważane za wstydliwe. Widać je było z każdego punktu sali, tylko nie z katedry. Rysunki te przypominały kształtem mikrofony, do których, nieświadoma niczego, grzmiała rozsierdzona Królowa Cyników XII LO. Biologia była bezsprzecznie numerem jeden na listach strachu, układanych w prawie każdej, uczniowskiej głowie. Jednakże, przed biologiczną katedrą drżały najsilniej dziewczęta, obawiające się lotokota i zębowego wzoru, który tak pięknie wyrysował kiedyś na tablicy surrealista Syfcio ("To mają być zęby wilka? Co ty wyprawiasz, Suchorzewski!!?").

Niezłomna pierwsza ławka odreagowywała biologiczne stresy dzikim chichotem i projektowaniem coraz to okazalszych "mikrofonów".

Przypomina się w tym momencie scena z lekcji ojczystego języka:

  g (jest pytany) - ąą....ęęę...

  Prof. Niemcowa - Nic nie umiesz, Grzesiu.

  Rozwydrzone pół klasy - Dwóję mu! Dwóję!

  Prof. Niemcowa - Przestańcie!

  Rozwydrzone pół klasy - Dwóję mu! Dwóję mu!

  Prof. Niemcowa - Przestańcie wreszcie!!

Cisza.

  Głos z boku - Dwóje im.

 

Na biologii nie krzyczano o dwójach, bo te i tak sypały się, jak z rogu Almatei. Było wesoło, choć na niektórych, mniej obeznanych w fizjologii kręgowców, padł blady strach. Na szczęście, potem z biologią nie było już takich problemów. Ciemiężycielkę zastąpiła nieobyta, młodociana nauczycielka, mrugająca, jak wieść niesie, w stronę tego i owego ucznia (Dziś trudno już dociec, w jakim celu).

 

***

 

            Ruch, jako się rzekło, był w interesie spory. W drugiej klasie zabrakło już Śliwy i Rogali - najwybitniejszych ideologów wyzwolenia poprzez butapren i darcie sobie nawzajem ubrań. Na ich miejscu wylądowali za to nowi spadochroniarze, a któż to był - wszyscy wiemy. Ryk silnika wyparł ćpanie. Rzecz ciekawa - nie powiększyło się zbytnio grono palaczy. Stanowili oni dość monolityczną grupę i byli łatwo rozpoznawalni, gdyż trzymali się razem, zgarniali raczej nędzne trójczyny (wyjątki potwierdzają regułę) oraz wyróżniali się świeżym oddechem i nagminnym spędzaniem przerw w kiblach.

To oni mogliby Wam opowiedzieć o podziemnym życiu szkoły, o wyrywanych spłuczkach i pisuarach, rozbijanych lustrach, ukręcanych kranach, zatkanych odpływach i o kupie na środku korytarza, którą potajemnie zrobił Ktoś i która leżała tam dobry tydzień, bo nie była jej w stanie usunąć ani ekipa Sanepidu ani specjalnie zorganizowany apel.

 

Płynęły długie miesiące, barwne i obfite w niezwykłe i zwykłe wydarzenia, choć dziś wydaje się, że przeminęły szybciej niż wiosenna burza. Klasa zżywała się, ale na zawsze pozostała tylko zlepkiem grup i kółek wzajemnej adoracji, a ruch między tymi grupkami był na ogół leniwy i płynął, jak gluty z nosa.

Ożywczy ferment wnosili, pojawiający się znienacka, spadochroniarze. A byli oni osobistościami nietuzinkowymi, które wywarły na klasie mocne piętno. Z dwoma, co prawda, wyjątkami. Pierwszy z nich to cnotliwa urszulanka, niejaka Ampuła, która wylądowała w naszej klasie, wiedziona chęcią rozszerzenia swych, zawężonych cnotą, horyzontów. Wstrząs był jednak zbyt silny i już po kilku dniach pozostała tylko na papierze, jak żałosny znak zapytania na początku listy obecności. ("Ampuła! Nie ma. Która to Ampuła? Ampuła! Nie ma").

Drugą niewiastą epizodyczną była baba-wyrwidąb, niejaka Jakimowska. Zdematerializowała się również dość szybko, pamięć zaś o sobie zawdzięcza złamanej ręce.

 

Sprawdza się w tym przypadku teza o wyższości płci męskiej. Kady Knecht, Dave Dąbrowski, Piotruś Wilczyński, Syfcio Suchorzewski, Kunta, Śliwa czy wreszcie Przybyś - to przecież paleta indywidualności wybitnych, krańcowo różniących się, stanowiących znakomity zestaw typów spod znaku awangardy młodzieży polskiej końca wieku ("Jakaż jest przeciw włóczni złego twoja tarcza, człowiecze z końca wieku?"). ("Głowę zwiesił niemy").

Kady Knecht - tajemniczy James, tudzież Zorro, pojawiający się na lekcjach z częstotliwością raz na dwa tygodnie. Specjalista w zakresie przestawiania ścian na imprezach. Wyrzucony.

Dave. Młodociany mistrz lekkiej atletyki, niekonwencjonalny dyskutant i teoretyk. Pokonany przez siedem pał.

Piotruś Wilczyński - Easy Rider XII LO, dwadzieścia sześć motocykli w życiorysie (dane uzyskane u źródła). Siedem pechowych lat w liceum.

Syfcio - przebojowy fan "Genesis", udzielający wywiadów na łamach "Trybuny Ludu", doktoryzujący się z historii na lekcjach. Z historii też oblany na maturze w wieczorówce.

Śliwa - butaprenowiec, krzywonogi macho, słynący z rzucania zeszytami, popartego jednoznacznym "nic nie umiem". (W swoim czasie idol wyzwolonych dziewcząt).

 

I dwaj ostatni: Przybyś, Peżotem zwany, humanista, weteran wielu wrocławskich liceów, który rzucił na kolana króla Majrona, oraz Kunta, który przyfrunął znienacka wprost z rozbrzmiewającej grzmotami tam-tamów Nigerii, gdzie spędził pół dekady ze swego barwnego żywota.

I tylko ci dwaj ostatni, przebrnąwszy przez maturę, dotarli do celu, stając się spadochroniarzami dojrzałymi.

 

***

 

            Klasa, jak to zwykle bywa, składała się z osobników obojga płci. O panach, którzy byli motorami napędzającymi napisano już wiele. Rzućmy więc okiem na płeć piękną (choć, jak mawiał Franek Sikorski - niestety, genetycznie gorszą).

Dziewcząt bywała różna ilość w różnych okresach czasu. Uściślając, powiedzmy, że figurowała w dzienniku. Oto dość typowa scena:

Nauczycielka - Do odpowiedzi....Łukaszek!

Klasa - Nie ma.

Nauczycielka - Walkowska!

Klasa - Nieobecna.

Nauczycielka - Kosińska Maria!

Kosińska Maria - Ha, ha. Jestem nieprzygotowana.

Powyższa scenka jest kwintesencją roli, jaką pełniły w klasie panny. Oczywiście, są wśród nich chlubne wyjątki, dumne ze stuprocentowej frekwencji, ale znacznie częściej zmuszeni byliśmy słuchać rewelacji w stylu "jestem nieprzygotowana" lub złotych myśli typu "w Polsce nigdy właściwie nie było ruczajów".

Szczególnie jedna z dam to osoba zasługująca bez dwóch zdań na miejsce niepoślednie. Podobnie, jak królowa inteligencji i urody, Karwowska, osoba ta dysponowała równie długimi kończynami i włosami oraz gardłem typu megafon, którego nigdy nikt nie przekrzyczał. Już wiecie, o kim mowa. Gdy wstawała na lekcjach, pod twardymi, jak Moroń, facetami, uginały się nogi a pot obficie rosił im wysokie czoła. Rówieśnicy schodzili jej z drogi, dopiero po kilku latach Nieświadomy-Niczego-Bo-Z-Afryki Kunta, ośmielił się przeciwstawić, a zakończyło się to walką bokserską.

 

Cóż jeszcze dodać? Chyba to, że pomiędzy tymi przyszłymi kobietami (humanistkami, wyzwolonymi heterami, rzadkimi gośćmi na biologii, z długimi i krótkimi językami, wstrętnymi dziewuszyskami, baletnicami, pamiętanymi przez ruski miesiąc a także szarymi myszkami) a męskim batalionem tworzyły się i rozpadały różne koniunkcje i alternatywy, ale że było to bardzo dawno - nikt już tego nie pamięta.

 

***

 

            Znaczącym wydarzeniem była dziwaczna wycieczka klasowa w Góry Bialskie, do Młynowca. Dokładniej mówiąc, do spróchniałej leśniczówki, położonej w dzikich ostępach, nad brzegiem ruczaju ("Karwowska, co to jest ruczaj?"). W takiej to nietypowej scenerii miało dojść do ostatecznego sformowania się klasy, jako klasy w pełnym tego słowa znaczeniu. A czas był już ku temu najwyższy.

 

Wyprawę zamyślono na dwa dni, jednak pięciu najwytrwalszych muszkieterów wyruszyło znacznie wcześniej, by dotrzeć do leśniczówki przez góry. Szósty muszkieter przysposabiał w tym czasie spróchniałe sioło na przyjęcie trzydziestu mieszczuchów. I podczas, gdy rąbał on drzewo i pluskał się w lodowatym ruczaju ("Karwowska, co to jest ruczaj?"), a pięciu odważnych docierało do celu przez górskie ostępy, reszta pakowała w zaciszu domów plecaki.

Wczesnym rankiem zabraliśmy się do pracy, tnąc, rąbiąc, piłując aż słońce sięgnęło zenitu a na górskiej drodze ukazały się forpoczty wycieczkowiczów. Co nastąpiło dalej, wie każdy uczestnik podobnych wycieczek. Godnym odnotowania epizodem jest fakt wejścia w ścienną szafę (zamiast w drzwi) kilku spanikowanych nocnych kowbojów, ściganych światłem latarki przez, zasadniczą w niejasnych sprawach, wychowawczynię. Kolejny dzień to niewypał, tylko wąska grupa, będąca awangardą przedsiębiorczości, podjęła udaną próbę odłączenia od wycieczki podczas powrotu, melinując się w twierdzy kłodzkiej.

 

Wspomnijmy jeszcze obrażoną Kasię K. w imponującym kapeluszu z Dzikiego Zachodu, Magdę Ł. z ochotą przechylającą kolejną butlę jabola, Krokodyla Wójcika, który parował w nocy, szum ruczaju ("Karwowska, co to jest ruczaj?") i babcię Mieł w czapce ze śpiwora.

 

***

 

            Dobiega półmetek licealnej epopei. Najbardziej strachliwi miewają już maturalne koszmary, więc krążą po korytarzach z zeszytami w dłoniach, zatopieni w lekturze, nieświadomi zagrożenia - bo dwaj Tomasze nie śpią (nic tak nie cieszy oczu, jak widok kopniętego zeszytu, hen w górze, centymetr od sufitu). Inni noszą długie włosy i dźwigają do szkoły gitary (to Mrugająca Elita), spuszczają sztucznego trupa na sznurkach z trzeciego piętra na drugie lub wysiadują przy browarze w "Rarytasie" i specjalizują się w rozwijaniu polowych linii telefonicznych na PO ("Tu Wierzba! Brzoza, jak mnie słyszysz? Kurwa, nic nie słychać!"). Są tacy, których rozpiera chęć czynu, często ujawniająca się w stołówce, więc w porze zasłużonego posiłku powietrze przecinają latające łyżki, trafiając bezbłędnie w talerze i kubki (choć najwyżej punktowane są wazy, pełne zupy).

Tak przyjemnie i pożytecznie mija nam czas.

 

***

 

            Do nauki języków obcych (jak i zresztą innych przedmiotów) zbiorowisko osób pochodzenia skąd niewiadomego ustawiało się bokiem, by nie powiedzieć nawet, tyłem. Dlatego też nauczyciel rosyjskiego cieszył się ogólną sympatią z powodu swoich - zaiste - niezbyt męczących lekcji.

Profesor ów, mężczyzna przystojny, po pięćdziesiątce ze wszelkimi atrybutami prawdziwego dżentelmena wzbudzał niekłamane zainteresowanie naszych przyszłych kobiet. Masowo uczęszczały one do tablicy, by z bliska zademonstrować swe wdzięki i tym samym zasłużyć na lepszą ocenę z przedmiotu. Ale szkolny Rudolf Valentino miał, jak rasowy amant, swoje zasady i nie hołdował byle krzykliwej urodzie. Jego względy otrzymały tylko wybrane i one to, po wsze czasy, pisały na tablicy temat uroka a Valentino w uroczystym skupieniu lustrował ich fidiaszowe kształty.

 

Potem lekcja toczyła się już normalnie. Mołodiec siadał z właściwym sobie urokiem osobistym na jednej z wolnych ławek i rozpoczynał odlot. Siłą imaginacji podróżowaliśmy po bezkresnych przestrzeniach Kraju Rad, co rusz odwiedzając najodleglejsze zakątki syberyjskich tajg, by odpocząć, zdrożeni, na kijowskim kongresie. Poznawaliśmy carów, pisarzy i pierwszych sekretarzy komitetów obwodowych. Istny to był wehikuł czasu, lądujący na ziemskim gruncie równo z dzwonkiem a często i po nim.

 

Pan profesor miewał czasami słabsze dni. Zapadając w poobiednią drzemkę bywał bowiem wytrącany z nirwany przez piekielny rumor za oknem. To Piotruś Wilczyński sprawdzał zapłon w którymś ze swych 26 motocykli. A na nieszczęście, mieszkali obaj po sąsiedzku. Na drugi dzień niedospany nauczyciel przychodził do szkoły z podkopanym samopoczuciem i w pierwszej kolejności zabierał się za Wilczyńskiego, a potem sukcesywnie za całą klasę, z  nietrudnym do przewidzenia zakończeniem.

Następne lekcje wykazywały powracającą normalizację i wkrótce znów podróżowaliśmy Bajkało-Amurską Magistralą. (Bam).

Niestety, papierosy, które tak zwalczał u uczniów, nie wyszły mu samemu na zdrowie, zaczął więc na nim podupadać, by w końcu całkiem porzucić szkołę.

Jego miejsce zajęła studentka Anita, która szybko zrozumiała, jak żyć w zgodzie z rozpasaną klasą.

 

***

 

            A cóż ciekawego działo się w sali ozdobionej portretami brodatych speców od menzurek, reakcji egzotermicznych ("Wilk! Liżesz paluchy? Może dać ci jeszcze swoje, od nóg?") i długachnych, niezrozumiałych dla przeciętnego śmiertelnika, wzorów? Ooo! Dwóje lądowały w odpowiednich rubrykach, jak łabędzie na gładkiej tafli jeziora. Najbardziej gnębioną owymi lądowaniami jawiła się piękna Kasieńka. Otóż miała ona nieszczęście być w posiadaniu lepszych ciuchów i kosmetyków niż dorodna córa pani profesor (a przecież Wenus może być tylko jedna). Kasia przychodziła zatem do tablicy, pełna najgorszych przeczuć, rzucała włosami w górę i w dół, robiła nadąsane minki, łkała rzewnymi łzami ale nie robiło to specjalnego wrażenia na wyboistej pani profesor. Łabędzie niestrudzenie lądowały na powierzchni jeziora. Niezłomna prześladowczyni odsyłała na miejsce swoją ofiarę i uśmiechała się miło w stronę męskiej części klasy, bo kogo jak kogo, ale mężczyzny nigdy nie śmiała skrzywdzić.

 

Sama zaś wkrótce wybrała wolność, emigrując wprost w objęcia Belmonda, Delona, słonego chłodu Atlantyku i obnażonych piersi na plaży w Saint Tropez. Vive la merde.

 

***

 

            Wycieczka, ach, wycieczka - wzdychano znów w około rok po pierwszej wyprawie do Młynowca. Tym razem (kto to wymyślił!?) uderzono z grubszej rury. Kielce!

Tuż po przybyciu okazało się, iż rzeczywiście, wiatr hula tam niezgorzej. Ekipa klasowa z zachwytu już we Wrocławiu zaopatrzyła się w niezbędne w takich wypadkach akcesoria. Pochód otwierał świeżo upieczony damski bokser, zamykał zaś nasz kochany Syfcio, dźwigając pokasłujący magnetofon. Koszmarny, deszczowy dzień umilał nam  przewodnik - miejscowy patriota i wielbiciel regionalnego folkloru. Tacy faceci to skarb dla głodnych i niewyspanych wycieczek. Niestrudzenie mamił nas urokami wyschniętego bajora, roztaczał panoramę cmentarza, pełnego pomników wielkich działaczy, zachwycał się wspaniałym, zapewne jedynym w Europie, amfiteatrem.

Na koniec zaciągnął nas do miejscowej kolegiaty - i tu, rozkoszując się jej pięknem, usłyszał za plecami ziewanie, parskanie i pochrapywanie.

Jako się rzekło, pogoda była parszywa - nie przeszkodziło to jednak w realizacji wspaniałych pomysłów. Jednym z nich stały się regaty na Zalewie Cedzyńskim. Dzielna grupa wykradła z magazynu ośrodka wczasowego rower wodny i oddała się urokom nocnego spływu. Niestety, jeden z bohaterów, z nadmiaru jazzowania, wpadł do wody, mocząc sobie nowe adidaski, wildcaty i sweterek w gwiazdki (z nieba).

Kolejny dzień to wyprawa w góry. Na czele znany pogromca żywiołów, mały ciałem lecz wielki duchem. Słabnie nawet niezniszczalna wychowawczyni. Taaak, góry nie są dla mięczaków i popeliniarzy. Tu szlifują się charaktery, tu sieką wichry. Tu też niektórzy ciągną z butli, by później skakać przez świętokrzyskie ruczaje ("Karwowska, co to jest ruczaj?").

Kilka osób kończy wyprawę po kowbojsku, jadąc starym mercedesem z Arabem, który nie miał prawa jazdy.

Wieczorem tu i tam pojawiły się na stołach zgrabne butelczyny, lecz ci, którzy pojechali na wycieczkę z jabłkiem lub zajęci byli suszeniem wildcatów, na próżno zabiegali o dopuszczenie do wódopoju.

A tamże młodzieniec tańcuje przy nocnych wiadomościach i dzieje się wiele innych rzeczy, ale to (jak mawiał Kipling) zupełnia inna historia.

Kończą się stare spóły i zaczynają nowe, bo takie jest prawo materializmu dialektycznego.

 

Wreszcie znów Wrocław.

 

***

 

            Kontynuujemy nasze wspomnienia, Drogi Czytelniku, ale dolej coś - niecoś do szklanicy, bo w gardle zaschło (a i wielbłąd na pustyni nie zachowa długo swych sił bez wody).

 

Opisując szkolny żywot nie można absolutnie zapomnieć o tych, którzy prowadzili z nami nieustanną walkę. Pechowi lokatorzy z sąsiedniego budynku. Z wdzięczności za rzucanie kiepów pod blokiem, wybijanie szyb i delektowanie się mlekiem spod drzwi, w rewanżu pisali donosy do dyrektora i wyprowadzali swe psy, by te załatwiały potrzeby w piaskowicy do skoków w dal. O pyskówkach nie wspomnimy, bo był to chleb powszedni, za to słowa uznania należy skierować pod adresem Murzyna, niewzruszenie malującego na biało okienne ramy, tudzież suszącego swój śnieżnobiały sweter.

 

Przez okrągłe cztery lata jedyną rzeczą, która przynosiła pewne sukcesy, była piłka. Nasz refleksyjny wuefista, mister Bański (kha, kha, artyści, kurdebalans, 12:7), przychodził, rzucał piłkę, siadał na koźle i oddawał się skacowanym medytacjom, pokasłując z cicha. Czasem ożywiał się, lecz krótkie to były zrywy, znaczone niecelnym strzałem lub nieudanym rzutem (kurdebalans), ale my skutecznie wykańczaliśmy akcje, wpędzając przeciwników w kompleksy. Szkoda, że tak późno zdecydowaliśmy się grać "zawodowo", ale i tak nieco grosza zasiliło chude kiesy.

Niestety, nie wszystkim przypadały do gustu futbolowe wyczyny, zwłaszcza, gdy wpadaliśmy do klasy dziesięć minut po dzwonku, spoceni, dyszący, niechętni intelektualnym wzlotom.

Profesor Bański zaś, któregoś popołudnia, przecierał ze zdumienia oczy, nijak nie mogąc dociec, dlaczego jego samochód, zamiast na parkingu, stoi w korytarzu szkolnym, pół metra od schodów.

 

***

 

            Był jazz. Mrugająca Elita blisko rok rąbała w MDK, aż wreszcie przyszedł czas powalenia na kolana niedowiarków, powątpiewających w ogromny talent długowłosych z  naszej klasy. Koncert. Drugi koncert. Pocałunki, oklaski, pirackie kasety, wędrujące z rąk do rąk. Tną chłopcy jazzowe kawałki, wióry lecą z gryfów, brodaty małpolud szyje gęsto na basie, a mrugające riffy oklejonej plastrami gitary zapierają dech w piersiach posiadaczowi gitary.

Wkrótce zresztą ów wirtuoz wyleciał z zespołu za brak feelingu i wylądował na Kraszewskiego. Małpolud zaś zapalił świece, usiadł na zydlu, chwycił w krzepkie ramiona sześciostrunówkę i przyciął po harcersku.

Czerwony, jak cegła, rozgrzany jak piec, muszę ją mieć, ooo, muszę ją mieć. Yee, yeee, yeah.

 

***

 

            Balangi i wszelakie imprezy to z reguły najważniejsze zajęcia pozaszkolne. Z perspektywy czasu trudno jednak wydać o nich jednoznaczną opinię. Na dobrą sprawę, nieźle należałoby się natrudzić, by odróżnić jedną od drugiej. Być może to kwestia liczb, albowiem imprez wszelakich odbyło się w latach szkolnych kilkadziesiąt. Pozostały po nich epizodyczne obrazy tańca z piruetami, zakończonego połamaniem stołu lub żałosnego break-dance, na podłodze, w lśniącej kamizelce. Dźwięczą też jeszcze echa nieśmiertelnego hymnu "Ułaaani, ułaaaani" i przepite falsety, intonujące kolejne zwrotki.

 

Śpiewy kwitły głównie w męskim gronie, w trakcie elitarnych spotkań z cyklu "Beer meetings", gdzie, pod wpływem trunków, niektórzy, głosowo widać uzdolnieni, przemieniali się w pierwszych tenorów La Scali.

Jednakowy scenariusz kolejnych balang spowodował popadnięcie w rutynę, toteż kolejni organizatorzy usiłowali przemycić do zmanierowanego towarzystwa nowe twarze. Praktycznie jednak, żadna z kandydatur nie uzyskała długoterminowej akceptacji szacownego grona, więc kisiliśmy się we własnym sosie, aż nadszedł 19 stycznia roku maturalnego....

 

***

 

            "Wybitnie udała się nam ta studniówka" - mówiono w szkolnym kiblu i na korytarzach. Warto więc wrócić do ogromnej sali bankietowej biurowca "Cuprum". Wracamy...

Panowie w gajerach, panie jak z żurnali. Wybrańcy odbębniają zwyczajowego poloneza. Na parkiecie wiruje dyrektor z żoną. Noc płynie leniwie za ośnieżonymi szybami. Zmarznięta wrona stuka w szybę, powodując drgania baterii butelek, ukrytych za zasłoną, na szerokim, jak stół, parapecie.

 - Cholera, uwiera ta piersiówka, jak diabli! Dobrze zakręciłeś?

 - Słuchaj, czwarta "b" wniosła całą skrzynkę! Co ? Nie mam pojęcia, jak.

 - Ty, zobacz, Nych z żoną. No to cyk!

 - Ej, ej, można panią prosić?

 - Co tu tak tłoczno w tym kiblu? Sikorski, posuń się!

 - Chodź, Kiciu, idziemy się pieprzyć!

 - Co? Kunta pije? Hmmm..świetna ta wóda, nie wiedziałem, że taka świetna.

 - Pani profesor...że nie mówić "pani profesor"? O key! Graba!

 - Ha, ha, ha!! Tak, dyrektorze, to moja córka.

 - Tato, daj się napić! Co? Duszkiem? Ach, ta młodzież!

 - Zobacz, Tadzio za perkusją! Tadziu, świetnie grałeś, jazzowałeś.

 - Wyszło mi, bo byłem pijany.

 - He, he, zróbcie Mięśniakowi zdjęcie!

 - Nogi mi odpadają...Zatańcz za mnie z Niemcową. Będzie piątka na maturze!

 - Niemożliwe! Już po piątej? Orkiestra, grać!!

  - Ciao, kochani! Ciao!

 

Studniówkowe szaleństwa skończyły się o wiele za szybko. Niektórzy zapalili się do pomysłu zorganizowania balu absolwentów, "dyrektor" Filipiak wyznaczył nawet miejsce (kawiarnia w biurowcu "Poltegoru"), ale, jak to bywa, nic z tego nie wyszło.

Rozrywkową część licealnego żywota zakończył więc Kunta, organizując w czerwcu imprezę, której ozdobą była półsurowa pizza oraz Kuntowi kumple i kumpele. Zabrakło tam jednak aż ośmiu osób spośród klasowej elity, albowiem nie dane im było dotrzeć do matury. Koniec trzeciej klasy pozbawił złudzeń co czwartego z nas, gdy belferska srogość i uczniowska oporność starły się ze sobą w morderczym boju. Pospolite ruszenie klasowe było bez szans, mając wypisane na sztandarach Chryzostomowe hasło "Jedz, pij i popuszczaj pasa", od pierwszej już klasy.

Część z pokonanych pozostała w murach "Chrobrego", reszta zaś zasiliła mieszane szeregi zakonnic i hippisów - słuchaczy wieczorówki.

 

***

 

            Dżdżysty, marcowy poranek. W szkole pojawia się zwarta grupa przystojniaków. Biel nienagannie wyprasowanych koszul, czerń śledziowatych krawatów, z wpiętymi symbolami woltomierzy. Dyrektor węszący prowokację, chwyta za telefon do odpowiedniego urzędu. Ależ, panie dyrektorze, to tylko rocznica zamachu w Górnej Wolcie ("Karwowska, gdzie jest Górna Wolta?").

Innym razem przybyliśmy do szkoły w pidżamach, w zupełnie powszedni dzień i zupełnie bez celu. Dzień Kobiet zaś uczciliśmy wspaniałymi kreacjami, szminką i różem, kolczykami w niedomytych uszach, cieniami na rzęsach a nade wszystko wtargnięciem na uroczystą akademię i zupełnym zdezorganizowaniem części artystycznej. Wyszło  zbyt dobrze, gdyż widzowie nabrali przekonania, że przewidywał to scenariusz (oklaski dla scenarzystów). Dziwne to uczucie, gdy stoisz, człowieku, przebrany za szpetną kobietę i patrzy się na ciebie czterysta dziewczęcych ocząt i uśmiecha się do ciebie dwieście karminowych ust. I nieważne, że większość z nich nadawałaby się jedynie do rozmowy a tylko niewielka część do składania namiętnych pocałunków. (Jak jednak je składać, samemu mając karminowe usta?).

 

Poszukując wciąż uciekającego czasu, wpadliśmy na pomysł wygrzebania ze strychów i z szaf starych, tekturowych i drewnianych waliz. Z metalowymi okuciami, rzecz jasna. Dźwigając w tych potwornych tobołach zeszyty i książki uzyskaliśmy efekt zaskakujący, pokochali nas bowiem nauczyciele, miłością bardzo pożądaną w perspektywie nadciągającej matury.

 

Zdarzyło się też nam nie wpuszczać wygłodniałej tłuszczy na stołówkę, podczas obowiązkowego dyżuru. Zdezorientowana gawiedź szturmowała z lewej i prawej flanki, lecz dzielna załoga skutecznie odpierała ataki, nie zważając na straty w ludziach i sprzęcie. Dopiero szturm na nasze tyły silnie uzbrojonych (w wałki i chochle) kucharek, zmusił nas do wycofania się na z góry upatrzone pozycje.

 

Innym razem, niechętni stresogennym lekcjom, zgłosiliśmy się w dziesięciu chłopa do akcji przetransportowania starego pianina ze strychu na parter. Doceniając wagę ćwiczeń fizycznych, nosiliśmy upiorny instrument z góry na dół i z dołu do góry, tam i z powrotem, bez końca. Napotykani licznie na korytarzu nauczyciele za każdym razem wyrażali podziw dla naszej krzepy i zaskoczenie zapobiegliwością profesora Świątka, który zgromadził na strychu żelazne (na wszelki wypadek) zapasy pianin.

 

Mimo tych głupawych wyczynów, mieliśmy także inną twarz. Oto bowiem, wybitny mistrz pióra, Teoretyk Upadku Cywilizacji i Wielki Szperacz (była już o nim mowa), pieje pochwalne hymny i wybiera, spośród wszystkich klas, właśnie naszą na prestiżowe spotkanie z dziennikarzami. Burzliwa dyskusja - tylko marne jej szczątki opublikowane zostaną w prasie.

 

            I tylko wychowawczyni ma nieszczególną minę. Z ochotą zamieniłaby to stado inteligentnych nierobów na potulne i pilne myszki, albowiem znudziło się jej nieustanne stawanie na głowie (tylko tak mogła zobaczyć swoją klasę na czele rankingów frekwencji i ocen).

Chylimy czoła przed jej bezgraniczną cierpliwością!

 

***

 

            Zbliżamy się już ku końcowi naszych wspominek przy małym, jasnym, a tu należałoby rzucić jeszcze okiem na sylwetki kilku muszkieterów płci męskiej (jako, że o pannach była już mowa). Wspominaliśmy także spadochroniarzy - jakże by więc pominąć tych, którzy przetrwali bohatersko cztery sezony, aż do szczęśliwego finału?

 

Wypadałoby zacząć od siebie, lecz wybaczcie, Drodzy, aleć sił zbrakło, gdyśmy pióra w  spocone prawice chwycili, by skreślić własne portrety. Trudna rzecz to o sobie pisać, zwłaszcza, gdy każde samochwalstwo za objaw narcyzmu i sodówy uznane być mogło, zaś ostrą samokrytykę za przejaw masochizmu uważamy jak najbardziej.

Spójrzmy zatem na innych...

Ach, cóż to był za widok przepyszny, gdy wszyscy (wraz z nami) zatrzęśli portkami, kiedy profesor Chrzanowska wycedziła na inauguracyjnej lekcji, iż przedmiotem matematyki jest utopia. Pół metra nad jej głową rozpościerał się za to potężny napis, głoszący bezdyskusyjnie, że przedmiotem matematyki jest rzeczywistość.

"Będzie nieźle" - pomyśleliśmy.

Wyraz bezbrzeżnego przerażenia odmalował się na twarzy Krzysia W. (skąd więc ten mit o jego twardym charakterze?). Osobnik ten wsławił się posiadaniem niezliczonej ilości przezwisk, z których większa część nie była szerzej znana. W kolekcji owej był i "Snake Plissken" i "Marlon Brando", trafił się "Roman Wójcicki" i bardziej swojska, pospolita "Choda" (pozostałych stu nie ma sensu wymieniać). Nasz bohater, salonowy lew, umiłował ponad wszystko ułańską szabelkę, protest song "Dream On", piwo, bryczesy, bitwy z siostrą, a do obowiązków zaliczał wyrzucanie śmieci i turystykę górską.

 

Niepewną minę miał też inny Krzyś, ten z pętli 144. Problem: matematyka - utopia czy rzeczywistość, przydusił na moment ten niekonwencjonalny umysł. O zaletach, umiejętnościach i zdolnościach Krzysia M. można by nasmarować opasły tom. Ten małpolud ze szlachetnym, orlim nosem przeżywał swoje pięć minut nie raz, czy to szyjąc gęsto na basie (była już o tym mowa), czy porywając niewieście serca uczoną dysputą, czy też relacjonując swą ekscytującą wyprawę morską do niemieckich portów Hanzy, skąd bliżej już ku bezkresom oceanów, śpiewom syren ("Złote jajo!"), riffom z Nashville i wujkowi zza Wielkiej Wody.

 

Trząsł również portkami inny klasowy as, Tomcio z okna na ósmym piętrze smutnego wieżowca. Bezkompromisowy facet - z kopa w zeszyt, ogryzkiem w ryło, gęsty zarost i iście herkulesowe bary. Chyba jedyny człowiek w klasie bez jakichkolwiek kompleksów. ("Speedy, Speedy, co to jest Chimera?" "Wy macie Confiteor." "Aha". "Speedy, Speedy, co to jest Confiteor?").

 

W tamten jesienny poranek niepewną minę miał też nasz jedyny Adaś, wówczas jeszcze wzorowy uczeń, niepalący karateka. Jego czas miał dopiero nadejść. Czas władzy i wyzwolenia, całkowitej utraty kontroli nad sobą podczas śmiechu (padał wtedy pod ścianę jak zmurszała kłoda, aj-waj, i można go było przewinąć jak niemowlaka). Czas szlugów i kłoska (zbieżność cechy z nazwiskiem) i czas jedynej w Europie płyty, oblanej zupą i jedynych: psa oraz sweterka z napisem "Jag vill ha godis till middag idag" (We salute you, cokolwiek to znaczy).

 

A inne twarze? Beznamiętna, mrugająca fizjonomia Wojciecha M., który pobił rekordy wyzwolenia i gorąco odwzajemnionej miłości do kwaszków i gitary (z gryfu został wiór, grałem milion różnych bzdur).

 

Dobrze odżywiony, miły blondynek, podsyłający swego bliźniaka na klasówki z  historii (mimo spłodzenia przez plastikowego Chanasa długachnego eseju historycznego - "dwa jak bas". Widocznie nauczycielka nie poznała się na geniuszu sztucznej inteligencji).

 

Wychudły Kupa, jeden z przodowników (nielicznych) w nauce. Szlachcic litewski, rekord szkoły w maratonie kredowym na trasie: dyżurka-sala lekcyjna, kto pójdzie po kredę, ja, ja, pani profesor, kto to był, to był Kupa, pani profesor, gdzie on wybiegł, wybiegł po kredę, Tyszkiewicz, przestań się wiercić, nie możesz odpowiadać normalnie, to u ciebie chorobliwe, muuu, muuuu, muuuu, ach, przestań wreszcie, przrzestań, przrzrzestań, mówię ja.

Wreszcie Larry, człowiek, o którym można było powiedzieć na pewno jedną rzecz. Można było mieć pewność, że gdy do klasy wsuwała się szeroko (zbyt szeroko) uśmiechnięta twarz w twarzowych okularach, to znajdowała się ona poniżej klamki.

Tak samo było to pewne, jak sakramentalne "ja się spóźniłem" - padające z ust roztargnionego, jak pan Hilary (który zgubił okulary) Jerzego W., obojętnie, czy o ósmej dziesięć czy o piętnastej dwadzieścia pięć.

 

A wracając do Larrego - jego skomplikowane piruety ("Krzysiek, jak ja dobrze tańczę!") i  nawyk obskubywania swetrów swoich interlokutorów, wywoływały dreszcze podniecenia u, zawsze podatnych na osobisty urok, panien.

 

            Ufff.... W gardle zasycha, przerwijmy już ten fragment. Należy wierzyć, że pozostali druhowie nie będą nam mieli za złe, iż pominęliśmy ich ciekawe i barwne sylwetki. Ale, jako się rzekło, gęsich piór zbraknąć może, a i inkaustu już niewiele w kałamarzu. Zaiste, syzyfowa to praca, aby na niewielu stronicach zmieścić to wszystko, co przyniósł licealny czas, wszak godzin i dni moc przeszło, odkądśmy do stołów zasiedli, by słowa te, chaotyczne, skreślić.

I po dziś dzień wszystkiego spisać się nie dało.

Co rzekłszy (dla oddechu nabrania), do ostatniej już części wspomnień przechodzimy.

 

 - Tyszkiewicz, ty jesteś ubrany w pidżamę?

 - Tak, pani profesor.

 - Spodnie też?

 - Tak, pani profesor.

 - Tyszkiewicz, a czy ty jesteś pod spodem goły?

 - Nno, ttak...

 - Tyszkiewicz, a inni też?

 - Tak, pani profesor.

 - Tyszkiewicz, wy jesteście nienormalni.

 

***

 

 

            26 kwietnia 1985 roku zadrżały szkolne mury. W ten mokry, chłodny dzień uczniowie klas czwartych po raz ostatni wchodzili do sal. Przed nimi zostało już tylko kilkanaście dni siedzenia na tyłkach w przytulnych domach i wertowania zabazgranych zeszytów. Mury zaś zadrżały od huku czterosuwowych silników stalowych maszyn, które w liczbie około dziesięciu, wjechały na szkolną bieżnię w szyku torowym. Ostatni, naprędce sklecony apel (połączony z rozdaniem kaktusów) i już wychodzimy grupkami na szkolny dziedziniec, przekręcamy kluczyki w stacyjkach (ostatnia runda wokół bieżni) i ustawiamy się w długim ogonku przy wąskim wylocie na ulicę. Klakson, światła i gaz, a do szkolnych szyb przylepiają się nosy licealnej dziatwy.

Wieczorem elita baluje w eleganckiej willi, sikając do zlewu i wykonując szereg innych czynności, powszechnie uważanych za niemoralne. A potem już tylko okłady na czoła, szelest zeszytowych stronic i bezsensowne konsultacje, które nikomu nic nie dają.

I już czas, by zawiązać krawat na spoconej szyi i nadmiernie ruchliwej grdyce. Matura.

 

***

 

            Gorąco było wtedy i słonecznie, rzekłbyś, Helios uśmiechał się pogodnie, rozjaśniając chmurne lica. Padła tylko jedna osoba, lecz nie zapominajmy o pogromie sprzed roku. Podczas egzaminów zdarzały się sytuacje nietypowe, jak dramatyczne przeżycia Krzysia W., przeszukującego rezerwuar klozetowy z krawatem w zębach, w nadziei na znalezienie ściągi. (Nie ma to, jak zimna krew).

 

Komisje maturalne nastawione były z reguły pozytywnie, lubiano nas i pamiętano o ofiarach sprzed roku, zatem, w pierwszych dniach czerwca pociągająca nosem wychowawczyni wręczyła nam (a niektórzy też pociągali) świadectwa dojrzałości (co to znowu za dojrzałość?). Ruszała przy tym głową, bo wiecie, bo rozumiecie, w życiu trzeba to i w życiu trzeba tamto, bo wiedza i odpowiedzialność, rozrywki i zmartwienia, słońce i deszcz i szkoda, że trzeba już pójść.

 

I to już był naprawdę koniec.

W ten pochmurny wieczór zaczynał się nowy rozdział, ale teraz każdy musi wziąć swój długopis i napisać za siebie.

 

Pewien sentyment pozostał w niektórych duszach, stąd sporadyczne odwiedziny w starych murach, wygasające z czasem - co jest zresztą naturalną koleją rzeczy. Szkoda tylko, że nie usłyszymy już głośnego bekania ("Kiciu, beknij, Kiciu rzygnij!") na korytarzu, nikt nie będzie roztaczał przed nami (z wysokości katedry) uroków spożywania "czystej" zamiast "bełta" (jak to na chemii drzewiej bywało), nikt nie pochwali się dokumentami ojca pana Świątka i sprzętem "raczej hi-fi", nikt nie odezwie się do nas staropolską, pokręconą składnią i nie powie "Nuu, gospodin!", nie będziemy się już ekscytować biodrami Karoliny i cycem pani od chemii, Wypiór nie każe nam rozwijać i zwijać rozmaitych haseł i nikt nas nie poinformuje, iż są szkoły, w których nie ma biologii, lub, że posiada (wraz z królem Maroka i premierem Szwecji) jedyne egzemplarze cennego starodruku.

 

Skończył się czas rzucania łyżkami, ekscesów w podziemnej szatni, wywalania drzwi z futryny na WF-ie i zaglądania pod spódnice praktykantkom. Paganini nie zagra na fizyce, Chudoba nie powie siedemdziesiąt razy "proszę o ciszę" i niektórych nie zobaczymy już nawet wcale, bo przeszli do wieczności zbyt wcześnie, nie dając się poznać nowym pokoleniom i pozwalając odejść ćwierćwiekowej tradycji.

 

Pal licho tych, którym nie spodobają się te koślawe wspomnienia. Szło o uratowanie czterech lat ciekawego żywota od zatarcia w pamięci, obciążonej teraźniejszością i pogonią w przyszłość.

Kto się uśmiechnął, przypominając sobie coraz odleglejszą przeszłość - jest z nami.

 

Bo o to właśnie chodzi.

 

 

Lato 1987

 

 

"CZY PAMIĘTASZ? Trzeba pogodzić się z faktem, że coraz mniej ludzi może odpowiedzieć: tak, pamiętam. Ale to jeszcze nie powód, żeby z uporem zapominać wszystko i wszystkich".

 

***


ANEKS

Wykaz osób, które przewinęły się przez naszą klasę w latach 1981-1985.

(W nawiasach - uczniowie epizodyczni)

 

 

Adam Kłosowski

(Agnieszka Ampuła)

Andrzej Skórka

Aneta Walkowska

Anna Bańcarz

(Arkady Knecht)

Dawid Dąbrowski

Ewa Franczuk

Grzegorz Niemczyk

Hanna Kosińska

Iwona Eulenfeld

Jacek Chanas

Jacek Okwieka

Jakub Tyszkiewicz

Jerzy Wilk

Jolanta Odrowąż

(Katarzyna Jakimowska)

Katarzyna Karwowska

Kamilla Trzcińska

Krzysztof Baranowski

Krzysztof Korzeniewski

Krzysztof Mironowicz

Krzysztof Wójcik

Lucyna Baran

Maciej Ciurla

Maciej Stępień

Magdalena Łukaszek

Maria Kosińska

Mirosław Eulenfeld

Patrycja Jabłońska

Paweł Filipiak

Piotr Przybyszewski

Piotr Wilczyński

Robert Suchorzewski

Robert Śliwiński

Tomasz Kabat

Tomasz Niemczyk

Tomasz Orlicz

Tomasz Rogala

Wojciech Mrugasiewicz

Zbigniew Guziak

 

***


ANEKS DO WYDANIA DRUGIEGO

 

            Wiekopomne dzieło, które właśnie skończyłeś czytać Drogi Kolego/Koleżanko (niepotrzebne skreślić), powstało w lipcu 1987 roku, dwa lata po maturze, w dwóch jamnikowatych namiotach, u stóp Tatr. Spisywanie wspomnień trwało przez kilka długich wieczorów, przy latarkach i świeczkach a pewne zasługi położyli również współtowarzysze górskich wspinaczek, Krzysio W. i Grzesio (g) N. Pierwsze wydanie (przy którym pracował również Kunta wespół z Anetą W.) ukazało się w grudniu 1987. Ocalałe do dziś egzemplarze straszą pożółkłymi stronami, nierówną czcionką, językowymi potknięciami. Ach, tamte pionierskie czasy, gdy niewprawnymi paluchami stukaliśmy w klawisze przedpotopowych maszyn...

            W czerwcu 1990 roku weterani świętowali wspólnie pięciolecie ukończenia szacownej szkoły w klubie "Ćwiek", wturlawszy tam pierwej stulitrową beczkę piwa. Wtedy też większość  z nas dopiero wykuwała mozolnie, na rozmaitych uczelniach, pierwsze stopnie schodów ku życiu mlekiem i miodem płynącemu. A potem niepostrzeżenie przepłynęło nowe pięć lat i wturlano następne beczki, tym razem do "Tawerny u Maruchy". Dziesięciolecie matury (łzawo-sentymentalna to rocznica) zbiegło się w czasie z drugim wydaniem wiekopomnego dzieła (drugim i ostatnim, bo ileż razy można przepisywać to samo?). Szacowni autorzy dokonali w nim głównie kosmetyki tekstu, rezygnując z niektórych, bełkotliwych i niezrozumiałych już dziś fragmentów, dopracowując również całość pod względem technicznym. Zasadniczo więc, wiekopomne dzieło pozostało takie same, ale wpięto mu kwiatek w butonierkę i na łeb wsadzono weselny melonik. Dziękujemy za lekturę.

            A w "Tawernie" łykano, gryziono, balowano i poklepywano się rubasznie, aż blady świt posrebrzył modre fale Odry (Goethe). Dziesięć lat korzystnie wpłynęło na formę pani wychowawczyni, dzielnie stawiającej czoła napełnianym kielichom. I tań-cowali sędziowie, naukowcy i biznesmeni; i chwiali się za stołami bankierzy, inżynierowie i przedsiębiorcy komunalni; i klepano się po brzuchach: mężowie i kawalerowie, żony i kawalerki.

Aż, zmęczeni gwarem, ruszyli świtem w powrotne drogi, balansując krawędziami chodników.

            A kto nie był - ten kiep.

 

 

czerwiec 1995.